Pod moim oknem


Opamiętanie spadło na mnie jak grom z jasnego nieba, przynosząc tym samym nieco speszenia, a to głównie, że w pierwszej chwili nie wiedziałem, skąd się wzięło i przed jaką niedorzecznością mnie chroniło. Potem uprzytomniłem sobie, że przecież bujam się w fotelu, skulony, przykurczony, w przód i tył, na wzór autystycznego dziecka.
Nie zdążyłbym nawet wyrecytować „albo jak Hamlet z czaszką w palcach tak małą że z dala dojrzysz kształt kartofli”, kiedy kolejne opamiętanie gruchnęło mnie jeszcze boleśniej, przypominając, że nie ma sensu się hamować przed czymkolwiek, będąc całkiem samemu w mieszkaniu. Chciałem powrócić do słodyczy bezrozumnej monotonii owej fluktuacji, ale spojrzałem na biurko, a tam stosik czterech monet – kolejno od dołu: 5 zł, 1 zł, 1 zł, 2 zł. Nieco przekrzywiony w prawo, stał jak daremnie nabrzmiała wieża w Pizie, uciekając jednak uporczywie metalicznym połyskiem od tego typu skojarzeń. I już miałem tylko uzmysłowić sobie jego bezsens, aby nareszcie ponownie zacząć się bujać, kiedy po fali, w którą układały się połyskliwe łuki krawędzi monet, prześliznęła się i wzbiła hen wysoko w górę melodia skrzypiec.
Zły to człowiek, co nie lubi muzyki i śpiewów, a zakładam, że tylko dobrego człowieka może interesować moja historia, więc i nie muszę dobremu człowiekowi objaśniać, tłumaczyć, ni klarować, jak brzmią skrzypce, które rozlegają się wśród cisz i hałasów zmęczonego, ubiczowanego miasta u schyłku obmierzłego dnia (obmierzłością nie własną, ale i atawistyczną – tysiąca wcześniejszych dni). Wszystko to na dokładkę zimową porą, przy powszechnym górowaniu szachownic z czarnych dachów i białego śniegu, na których jednolite szare pionki – gołębie, już dawno poniechały gry, wzorowanej na militarnych potyczkach.
Melodia wkrótce rozstała się z monetami, niby nie ujmując im blasku, a jednak pozostawiając jeszcze bezsensowniejszymi i odrobinę bardziej maluczkimi, niż je zastała. Chyba też przez to mogłem nimi posłużyć się jako chwilowym klinem do skołowanej percepcji i wlepić w nie wzrok, póki nie byłem gotów podejść do okna, by wyjrzeć na skrzypka, tego czarodzieja bram cuchnących moczem i przeciekających rynien, kuglarza, którego chyba przez pomyłkę, przez jakiś fortunny błąd na górze, pod moje okno przysłano, który nie gdzie indziej mógł mieszkać, jak tylko na Ulicy Szarlatanów.
A to była kobieta. W kurtce granatowej, czapce z polaru, opatulona szalem, co pewnie miał ze dwa metry. Futerał leżał u jej stóp, a czerwień obicia z nieznacznie rumianym zawstydzeniem przyjmowała skromnie grosiki, rzucane co pewien czas przez przechodniów. Chciałem dokładniej przyjrzeć się skrzypaczce, zanim zszedłem na dół, więc ująłem okulary, kładąc rękę na otwartej książce, na której leżały. A stronicę wybrały sobie do leżenia dobrą, bo bez słów; widniało na niej jedynie to słynne zdjęcie starego Einsteina, patrzącego gdzieś przed siebie, z łzą spływającą po policzku.
Raz – dwa – trzy, raz – dwa – trzy – zbiegałem po schodach. Jeden stopień z innego drewna, drugi stopień zgnity.
Raz – dwa – trzy, raz – dwa – trzy – dźwięczały triole. Wyszedłem na chłód, zawiał wiatr, a ja powolnym krokiem zbliżałem się do skrzypaczki. Stała odwrócona do mnie tyłem, a dodatkowo była jak odgrodzona od świata (nade wszystko ode mnie!) szklaną kurtyną i – żeby przydać temu wszystkiemu tragizmu – odniosłem wrażenie, że to już po przedstawieniu, że ona wcale nie ma być podniesiona. Zacząłem okrążać kobietę bardzo szerokim łukiem, nieco burząc monotonię własnego toru i maskując w miarę możliwości istnienie osi, jaką była skrzypaczka, by zatuszować moje zainteresowanie jej osobą, przeradzające się zwolna w fascynację.
Och, fraszka, aleście sobie bzdurkę wybzdurzyli! (Bo ja wiem, coście sobie pomyśleli.)
Że niby ja? Że w tym mieście? Ależ wam schematy wypełzły każdą porą w skórze. (Bo ja wiem, coście sobie pomyśleli.)
Ha, ha – co gadam? Już wy wiecie co. (No bo ja wiem, coście sobie pomyśleli.)
Koniec, koniec – nie czepiam się. (Udam, że nie wiem.)
Oto już udało mi się ją (niepostrzeżenie?) okrążyć i znów znalazłem się cokolwiek za jej plecami, tylko tym razem bardziej po prawej ręce. Melodie coraz to nowe płynęły, a na przemian wspinały się po kondygnacjach kamienic, to znów opadały z rzewnym płaczem, niemal uderzając o bruk. W tym czasie zdążyło się już całkiem ściemnić – latarnie broczyły pomarańczem, a zimno, choć wiedziałem, że wyjątkowo wytężyło swoje siły, doskwierało mi trochę mniej. Nie wiem, czy była świadoma mojej tam ciągłej obecności za nią, nie potrafiłem tego nijak wyczuć. Za to rozległ się pewien ton, który przejął mnie niepokojem. Potrzebowałem dłuższej chwili, aby uchwycić w rozsypance myśli i skojarzeń źródło owego uczucia. I miałem – to były te same dźwięki, które rozpoczęły tego dnia jej koncert brawurowym ślizgiem po obrzeżu stosiku monet. A tymczasem kolejny pieniążek zabrzęczał w futerale.
Bezkresny bezsens tamtego stosiku i jego połysku zagrał teraz na jednej nucie z brzękiem tego ofiarowanego pieniążka i to odkryło mi całą daremność występu czarodziejki. Daremność, daremność, daremność! Wszystko na nic, wszystko – nic. Bo nikt jej nie słuchał. Owszem – wrzucali, ale za sprawą jakiegoś niewyjaśnionego bodźca. Owszem – słyszeli, ale szli na tyle szybko, że na pewno nie mogli docenić. Owszem – widzieli, ale co to kogo obchodziło.
Wszelka zgrozo, jakie to słowo moje jest wynędzniałe – że niby mają oczy, a nie widzą, mają uszy, a nie słyszą? Może i tak, ale nic mnie to nie obchodzi i nie w tym rzecz. Nie ich obojętność, ale jej praca syzyfowa była w centrum mojego zainteresowania. Dopiero odstawszy swoje na mrozie, mogłem to zrozumieć. I oto tutaj było pole mojej fascynacji. Poletko zaorane, które nigdy zasiane nie będzie. Użytek o znamionach nieużytku. Oni – a do diabła z nimi – mnie też nie widzą, mnie też nie słyszą – i lepiej! Właściwie tylko chłód, tylko izolacja, tylko obcość jest relacją nigdy nie uwierającą – o, żebyż jej więcej, więcej.
Skupiać na nich moją uwagę – było to dalece żałosne, dalece naiwne, dające się podejść prymitywnemu idealizmowi.
Jej syzyfowa praca! To było nieodgadnione, zawoalowane, mgliste i mroczne. Nic się nie da zrobić – a ona robi!
Tymczasem na ulicy coraz mniej przechodniów, coraz więcej szarlatanów – to tu, to tam zaczęli przemykać, wtuleni w płachcie palt. Tylko muzyka wciąż grała, aż nagle – całkiem niespodziewanie i bez celebry – urwała. Kobieta skąpym ruchem zebrała pieniądze i włożyła skrzypce do futerału. Zaczęła iść w moim kierunku i już pewien byłem, że zmierza właśnie do mnie, ale przeszła, ledwie obrzuciwszy mnie przelotnym spojrzeniem. Taki finisz z pewnością nie był kontentujący, co więcej – był nie do przyjęcia. Historie, sprawy – mi potrzeba je nieco systematyzować, by nie wpaść w obłęd, albo jakiś nihilizm. Bezforemność tej sytuacji była nutą zbyt pustą, tonem zbyt głuchym, bym znalazł wystarczająco dużo woli jego wysłuchania. Końcowy akord albo tremollo – sens, konsekwencja, ba – uzasadnienie poprzez formę – jakąkolwiek.
„Dla nich gwiazdy świecą w górze i na dole”. Czy ja mogłem rozmawiać z kimś takim? Czy dysonans, który siłą rzeczy musiał się odezwać, był bardziej jak bluesowy smaczek, czy raczej jak strojenie kwartetu smyczkowego? Czy to nie jest, jakby chcieć zmieszać wodę z benzyną, tylko dlatego, że wizualnie niewiele się różnią? Jak to jest? A może z czarodziejką tylko pozawerbalnie, a może telepatycznie...
-Przepraszam? – to usta moje krzyknęły (bo na pewno nie ja!), podczas, gdy głowa rozmyślała jak to powyżej.
-Tak? - odwróciła się i zobaczyłem (usłyszałem!), że jest całkiem normalna i to w każdym calu.
-Pani bardzo pięknie gra, przyznam, że przysłuchiwałem się, a to z niemałą radością, bo ja potrafię jednak to i tamto docenić, uważa pani, ja patrzę tam... że tak powiem...
A ona mi przerwała:
-Dlaczego brudzę sobie ręce syzyfową pracą, tak? – Aha! Jednak szarlatanka pełną gębą!
-Tak – odparłem, a zaraz pośpieszyłem się usprawiedliwiać, by nie zostać wziętym za niegrzecznego. – Bo widzi pani... Tego nikt w zasadzie nie słucha...
-Doprawdy?
-A pani tyle pasji, tyle życia, tyle energii i to wszystko na nic, bo oni – nie, żeby mnie to cokolwiek obchodziło – ale oni – zbliżyłem się i, nie wiedzieć, czemu, przemówiłem konspiracyjnym tonem – w ogóle nie słuchają! Powie pani: wrzucają! Ano, wrzucają, ale to żaden tam... To tak tylko...
A ona przerwała mi znów:
-Ja wiem.
-Pani wie?
-Ja wiem.
Niewiele potrafię wymyślić, kiedy rozmowa potoczy się w całkowicie nieoczekiwany sposób:
-Pani – wie?
-Wiem. – Widząc, że nie jest mi dość owych rewelacji, ozwała się w te słowa: - Bo, widzi pan, tutaj nikt nie słucha, prawda. Ale tam – wskazała na ciemne okna mieszkań – wśród swoich czterech zimnych ścian siedzą szarlatani – tacy, jak pan – i słuchają – tak, jak pan. I tam właśnie najlepiej brzmią skrzypce – gdzie jest pusto i smutno.

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

diamond painting

BUTCH, HERO OF THE GALAXY.